2007/07/26

vipassana

pojechałem na kurs medytacji. zadowolony jestem. jakkolwiek była to poważna sprawa, nie obyło się bez pewnej dozy groteski. takiej przyjemnej, wiejskiej, przyjaznej groteski. bez żadnego cynizmu. w końcu na tym kursie byliśmy wszyscy jedną wielką, wiecznie milczącą rodziną.

dzień pierwszy. czy jestem w sekcie? gdzie jest moje piwo? dlaczego przez 10 godzin siedzę na poduszce? dochodzi do mnie, jak beztrosko się psułem przez ostatni rok.

dzień drugi. obiad, heh. najzwyczajniej przespałem obiad (kto normalny je obiad o godz. 11?).

dzień trzeci. przyjemnie się siedzi. powietrze ładnie pachnie, a skromne życie koników polnych cieszy i raduje. chcę zostać. w nocy pierwsze grube syfy wyciekają mi z podświadomości. przeszłość, której wolałbym nie pamiętać, wraca. nie mogę spać. chcę uciekać.

dzień czwarty. chcę uciekać. pada. chcę zostać. pada. chcę uciekać. pada. chcę zostać. nocą coś mi się system psuje, znowu brzydka, nieprzespana noc. stare koszmary wracają. tylko, że ja nie śpię. boję się. przysięgam sobie, że sobie pójdę, że trochę nieprzystosowany jestem jednak na takie akcje.

dzień piąty. wyjeżdżam. słońce jakby jaśniejsze. trawa jakby bardziej zielona. jezioro w boszkowie bardziej mokre. lekko. mój organizm po raz pierwszy od kilku lat jadł coś normalnego przez parę dni, po raz pierwszy od kilku miesięcy nie skaził się kroplą alkoholu przez parę dni. wieczorem poszedłem biegać i okazało się, że jogging niekoniecznie musi być walką. później zacząłem czytać gazetę i zrozumiałem, na czym polega koncentracja uwagi, a czego istnienia nie byłem świadomy od, być może, paru lat. coś dobrego mi się tam stało, chociaż to tylko pięć dni. chociaż będąc w środku się motałem, męczyłem i pociłem jak świnia.

siedziałem tam przez pięć dni odcięty od świata, w międzyczasie ogłosili żałobę narodową, maki zakwitły, wyspy brytyjskie zalała woda. prawdopodobnie będąc na zewnątrz również bym tego nie zauważył.