2009/02/27

przerwa

"what the fuck..." usłyszałem stojąc przed drzwiami windy. chłopak nieznanej narodowości w kręconych włosach przejechał się o kilka pięter za dużo. mimo wyraźnie zmęczonej, kacowej twarzy nie ukrywał frustracji.

wczoraj byliśmy w knajpie, o'reilly, irish pub, blisko dam square. oczywiście było extra, jak to w szkockich pubach z telewizorami i eurosportem, nic dodać nic ująć. ciekawsza część wieczoru tkwi w tym, co było potem. więc potem poszliśmy do abraxas.

(to jeden z tych postów, których pisanie przerwałem w trakcie impulsu pisania posta. większość z nich nigdy nie jest publikowana, myśl mija tracę obraz całości). ale nie tym razem. ok, poszliśmy do abraxas, wyglądało to mniej więcej tak:


potem już tylko jechałem krakowem przez amsterdam. kolejna pełna miłości historia ucieka w zapomnienie. supergrass - butterfly.


2009/02/25

uilenstede

wydaje mi się, że nie jestem typem blogowicza, który by potrafił opisywać miejsca. zawsze czytając lektury starałem się omijać te, których przeważającą część stanowiły opisy. niemniej jednak dostałem parę requestów, więc pokrótce przedstawię, jak to tu wygląda. może nawet spróbuję mniej pisać o moich wielkich przemyśleniach, a więcej o lokalnych przygodach i ktoś to w końcu zacznie czytać.



kuchnia. syf, jak to w akademikach. niemniej jednak chyba jest lepiej niż w tych polskich. jedzenie samo nie znika. są 3 lodówki. za oknem widać jeszcze jedną ciekawostkę - statek kosmiczny. ze względu na bliską obecność lotniska schiphol, praktycznie przez całą dobę nad akademikiem latają statki kosmiczne.



















dalej. winda. niestety ktoś dzisiaj rano pozmywał niezwykle twórcze malunki na ścianach, co czyni ten obiekt dość nieciekawym. co bardziej spostrzegawczy obserwatorzy powinni dostrzec, że w lewej ręce dla lansu trzymam marchewkę. marchewka oprócz walorów estetycznych (kontrast na tle moich czarnych spodni) ma jeszcze jedno, niebagatelne znaczenie. gdyby ktoś, nie daj boże, akurat wszedł do windy i przyłapał mnie na czynności pstrykania sobie zdjęcia w pękniętym lustrze, mogę zawsze pokazać marchewkę, która niewątpliwie narzuci pewien kontekst kulturowy. tak właśnie jest w tym kraju - tolerancja - nie zabraniaj nikomu niczego, co tobie nie szkodzi, nawet gdyby to miało oznaczać miasto pełne polaków wcinających marchewki na każdym rogu. (swoją drogą z tego chyba się bierze lokalny problem z radykalnym islamem - nadmiar tolerancji).





i tutaj dochodzimy do korytarza na parterze. korytarz jest pełen drzwi bez numerów, za to z klamkami. z których wszystkie, lub przynajmniej większość (wydaje mi się, że prawie każdy lokator pokusił się, by to sprawdzić przynajmniej raz, jak nikt nie patrzy), są zamknięte. właściwie nic ciekawego. jednak parę razy się zastanawiałem, co może kryć się za tymi drzwiami.






wychodząc z budynku mijam mitologiczny symbol zachodniej kultury. wydaje mi się, że to tutaj postawili, by na wejściu każdy czuł się jak w domu.








rowery. walają się wszędzie. generalnie jest gdzie jeździć, rowerzyści są bardziej respektowani w mieście niż piesi.







pogoda, wiecznie rześka, jak widać, zachęca do imprezowania i przemyśleń. ;-)





2009/02/24

amstelveen



'czy to jest ważne? leżało pod łóżkiem, pomyślałam, że to ważne'. nie dało się ukryć, mój adapter do kart ultra leżał pod łóżkiem dobry miesiąc. czy jakaś ważna rzecz może leżeć w kurzu przez miesiąc, podczas gdy ja nie zauważam jej nieobecności? czy mój zapomniany pasek, a raczej jego obecny brak, będący przyczyną ciągłego spadania moich spodni, można nazwać ważnym przedmiotem? te pytania zaprzątały mój umysł przekraczając jakiś strumyk jednym z licznych mostów w amstelveen. udając się do lokalnego centrum handlowego miałem nadzieję rychło zażegnać mój świeży problem spadających spodni. być może właściwy problem tkwi w budowie mojego ciała? każde spodnie mi spadają, a nie sądzę by projektanci tych spodni byli opłacani przez producentów pasków.




jednak wygląda na to, że ten pasek, podobnie jak adapter, jak i również dzięsiątki kilogram innych rzeczy, które zostawiłem w krakowie nie są niezastąpione. czasem odbieram wrażenie, że połowę życia poświęcam na rozwikływanie tych i podobnych problemów. podczas gdy strumyk płynie, kwiaty kwitną, czas nie staje w miejscu, a tym bardziej nie zawraca. więc zastanawiam się nad powagą tych rzeczy, mojego paska, mojej przyszłości, obmyślam świeży plan, ale z drugiej strony mam tą świadomość, że to wszystko może się nie zmieścić w dużym obrazku. ten ważny adapter któregoś dnia całkiem odejdzie w zapomnienie, podobnie jak masą innych tworzyw, z którymi wiązałem pewne nadzieje na przyszłość. i nie jestem w stanie tego zmienić.

2009/02/21

amsterdam tydzień później

czwartek, amnesia się coffeeshop nazywał i jakkolwiek celowaliśmy w najpopularniejszy (w końcu wszyscy jesteśmy turystami na wymianie), nikogo w środku nie było. wokół też nie. najwyraźniej amsterdam to jednak nie taka wielka biba w czwartkowy wieczór. ale i tak jest pięknie, woda pluska, latarnie się świecą, kaczki pływają, słychać przeważnie kaleczony język angielski z każdej strony.

większość ludzi ('turystów', 'studentów'?) kiedy pali tu po raz pierwszy trawę, ma raczej niepokojące przeżycia. to nie to delikatne zamroczenie, które znamy z własnego, nielegalnego, czasem popalanego zielska. idąc przez to miasto czuję się jak frodo, kroczący po mordorze, z misją zniszczenia pierścienia. tak przedwczoraj szedłem zatem, a spoglądając na boki widziałem, że reszta drużyny również jest zmęczona. potem arogorn zgubił ipoda i rozpoczęła się kolejna misja, szukania. godzinę trwało przeszukiwanie 10-metrowego skrawka podłogi w klubie, ipod ostatecznie się nie znalazł.

znalazł się za to pierwszy od czasu mojego pobytu polak, z wrocławia. i moje surrealistyczne przeżycie słuchania polskiego języka po raz pierwszy od tygodnia, który dla mnie trwał jednak bardzo długo (jednak nie zbyt długo ;-)). w knajpie pełnej salsy, do której po raz drugi raczej sam bym nie trafił.

po tygodniu pewnych traum, ale też wielu nowych doświadczeń, czuję że znowu żyję. może ze względu na nowe rzeczy. a może dlatego, że stare sprawy zostały tysiąc km dalej, a ja już zdążyłem o nich zapomnieć.

2009/02/15

amsterdam

tuż przed świtem dotarłem do miasta amsterdam. nie ma chmury marihuany. szczerze mówiąc, wysiadając na amstel station, drugiej pod względem wielkości stacji w amsterdamie, nie udało mi się nawet spotkać nikogo naćpanego. wbrew legendom krążacym po polsce, rozsiewanych przez dumnych kosmopolitan, amsterdam nie śmierdzi marihuaną, nie cały przynajmniej. zawiedziony tą obserwacją udałem się, nieco zbyt wcześnie, do akademika.

po odebraniu kluczy, pytam po drodze jakiegoś kolesia z zestawem szczotek o drogę (już zdążyłem się przyzwyczaić, że wszyscy mówią po angielsku).
- which building is it?
- this one, i'm afraid.
z perspektywą bliskiego snu, nie zrażony komentarzem wskakuję po schodkach czym prędzej, syf jest, okazuje się, że klucz do drzwi na korytarz nie pasuje. po 30 minutach dociekania okazuje się, że numery drzwi na kampusie wbrew zapewnieniom jednak się dublują i ja jestem pod swoim bliźniaczym. w końcu po jakichś 3 godzinach trafiłem. rzucam rzeczy, kładę się spać, ale już za chwilę miała mi się udzielić bliskość najbardziej ruchliwego lotniska w amsterdamie.

2009/02/08

post

gdyby tu o soft chodziło, można by powiedzieć, że za dużo czasu zostało poświęcone na kodowanie i testowanie, za mało na design, ideę i metodologię. jeżeli większość czasu, który nie schodzi nam na, cokolwiek one znaczą, ogólnie pojęte "obowiązki", poświęcamy na zabijanie nudy, dbanie o dobre samopoczucie i unikanie bólu, to niewiele nam go zostaje na jakiś plan. a jeszcze nigdy nie było to bardziej proste - od zwykłych środków przeciwbólowych, przez cały wachlarz rozrywek skutecznie ubijających czas typu telewizja, filmy, czy gry komputerowe, na używkach, knajpach i alkoholu kończąc. uciekanie od rzeczywistości jest łatwiejsze niż kiedykolwiek.

2009/02/06

killing all the flies

bo on był dupkiem, tak się zachowywał i pewnie nawet zdawał sobie z tego sprawę, lecz nie mógł zrozumieć, czemu miałby być odpowiedzialny za swoje zachowanie. tyle przecież powodów było, dla których tak się zachowywał, tyle nieszczęść i tyle przykrości go spotkało, że nikt mu przecież nic zarzucić nie może. podobnie jak nikt nie ocenia gówniarza, który podkrada dzieciakom w szkole kanapki, bo rodzice jeść nie dają, nie troszczą się, tak i on chciał nie być oceniany. myślał sobie - przecież jest jakaś sprawiedliwość. ostatecznie nikt mu nic nie powie, zrozumieją. może dlatego, że mu się wydawało, że jest w centrum wszechświata. jakby jego przypadek miał zostać głębiej rozpatrzony, inni może mieli się kiedyś dowiedzieć, że to nie jego wina, nie musi za siebie odpowiadać. może nawet i tak się stało, może został rozgrzeszony. został sam ze swoją racją, nie mógł zrozumieć, że ziemia się nie kręci wokół niego, że inni o nim mogą zapomnieć, że konsekwentne bycie dupkiem jednak przynosi efekty. jakichkolwiek powodów by nie miał.

sprawiedliwość sprawiedliwością, a życie to nie bajka, bogaci się bogacą, biedni biednieją, dzieci w afryce głodują, a samo narzekanie przeważnie nie ma większego wpływu na rzeczywistość. w końcu i on i ja się zestarzejemy, pewnie zachorujemy, umrzemy. jednak zanim to się stanie to możemy kształtować różne inne rzeczy. każdy może próbować oddawać odpowiedzialność za życie, decyzje, w ręce religii, idei, pomysłu, nawet pewnej historii, pewnych zdarzeń. nie zmieni to faktu, że konsekwencje swoich decyzji każdy ponosi sam. odpowiedzialność tutaj nie ma nic do rzeczy, wkładasz rękę do ognia - poparzysz się, odpowiedzialność to drugorzędna sprawa. pewnie, że jak już się pokaleczy, to może potem jęczeć, że to nie jego wina. może nawet mieć rację, ale właściwie co to zmienia? dalej krwawi.