2005/10/27

kraków

zen, wysoki budynek, pies, autobusy, wino półwytrawne. wracam do domu, samo południe. mam świadomość, że to, co było, zostawiam gdzieś za autobusem, jakbym tego nie kserował, będzie powielone, zniekształcone samym faktem, że to już było. patrzę na smutne twarze moich towarzyszy podróży. wkurzeni, zrozpaczeni, zmęczeni, czym? tej chwili, tego układu też już nigdy nie będzie. nie ma gdzie wracać? carpe diem. oczywista konsekwencja mojgo odkrycia, samotność, zdaje się być w tej chwili niedostrzegalna (w autobusie panował ścisk). wychodzę, nowy kleparz, jakaś kobieta, około 40-tu lat, wyraźnie zmęczona życiem ciągnie się przede mną. z drugiej strony nadchodzi pan ubrany we wczorajszy podkoszulek. znają się? nie znają się? podchodząc do pani rzuca bez ogródek: "jak jest?". odpowiedzi pewny nie jestem, szedłem dalej, ale pewny jestem że to było coś w stylu: "całkiem nieźle. to najbardziej wyśmienity dzień w moim markotnym, smutnym jak stare kapcie życiu."