2010/09/02

game not over

wynik usg serca za każdym razem wysłuchuję jak wyrok. zdaje się, że tym razem znowu mi się udało. jakkolwiek jest nieco gorzej, niż ostatniej, najpewniej nic mi nie będzie. powycinam parę rzeczy z jamy ustnej, będę dbał przez jakiś czas o siebie i wkrótce powinienem pozbyć się arytmii.

może dramatyzuję. pewnie, że można żyć ze zepsutym sercem. ja ze swoim najpewniej zawsze już będę miał jakieś przygody, jakkolwiek budowa mojego jest wciąż w normie. tylko co to za życie? zawsze powtarzam starym, żeby mnie oddali na części, jeżeli kiedyś miałbym przestać rozumieć, co się dookoła dzieje. pewnie tego nie zrobią. zwykliśmy pielęgnować usychające warzywa, chociaż ciężko powiedzieć, co tutaj jest wartością. nikt nie płacze po nienarodzonych dzieciach. więc co jest wartością, jakość życia? w rzeczywistości zawsze chodzi o przywiązanie. moje przywiązanie do życia, przywiązanie innych do warzywa, którym mógłbym się stać. w najbliższym czasie nie stanę się, hurra. ;)

mam po tym epizodzie takie poczucie, że nie warto traktować życia zbyt serio. chociaż to jest wszystko, co mam, jako niewierny agnostyk, strumień doświadczenia który nazywam życiem. nie jestem w stanie tego utrzymać, na pewno nie wiecznie. refleksja o tym, że można stać się warzywem, organicznym czymś, co nie przypomina w żaden sposób normalnego sposobu funkcjonowania przypomina mi, jak nieuniknione są zmiany. co musi się prędzej, czy później stać. kiedy jestem zdrowy i wszystko idzie zajebiaszczo, towarzyszy mi nieraz błędne przekonanie, że mi się nic nie może stać, wszystko musi się udać. zapominam, czym jest życie i kiedy coś się jednak dzieje, to czuję się, jakbym tracił nieśmiertelność. kiedy się nie dzieje, zabezpieczam się w myślach przed każdym możliwym czarnym scenariuszem, zapominając o granicy między tym, na co realnie mam wpływ, a co jest tylko zbędnym balastem mentalnym. tym samym sadzę ziarno pod cierpienie, przykrzę i szmacę sobie jedyne, co mam - strumień świadomości. oj tak, zawsze traktowałem życie zbyt poważnie.